niedziela, 25 marca 2018

,,Opowiadanie o niespełnionych marzeniach - widziane przez starszego Pana z okna jego mieszkania"


,,Opowiadanie o niespełnionych marzeniach"

Był to 22.05 – zapamiętałem tę datę. Sam nie wiem dlaczego. Do mieszkania na wprost mnie wprowadziło się młode małżeństwo. W dzień wprowadzenia, podjechali białym peugeotem 403
na dziedziniec.
Pamiętam, że Pan młody wynosił ją z samochodu i niósł na rękach do sypialni.
Wszystko wydawało się idealne i piękne, aż tu …

12.10 – jesień się już zaczęła, bo liście na drzewach były kolorowe.
Wieczór już wcześniej,  kłócili się i wygrażali sobie na poważnie.
Następnego dnia, Pan Młody, chociaż wiekiem, wcale nie był młody, na moje oko, był jakieś 15 lat starszy od dziewczyny, wyprowadził się, trzaskając drzwiami.
Nagle…..
Koniec…, wszystko skończone…, ostatni liść ostatnich radosnych wspólnych dni spadł z drzewa
i już nigdy nie powróci na nie.
Została sama…, 
bez rodziców, bez kolegów, bez koleżanek, bez męża.

Przez miesiąc widywałem ją jak borykała się ze swoim życiem, jaki żal sprawiała jej samotność. Codziennie wieczorami wypłakiwała przy szybie w sypialni hektolitry łez. Panu Jurkowi, naszemu dozorcy przestała odpowiadać ,,Dzień dobry”, stała się zamknięta, nie ufna, wrak człowieka…

24.12 – w dniu zwanym przez Katolików Wigilią, spotkałem ją na podwórku. 
Wracała do domu, pewnie z pracy – nie wiedziałem gdzie pracuje, co robi, czym się zajmuje.
Była cała zapłakana. Wpadła we mnie, chlipiąc i wycierając dziurawą chusteczką kolejne łzy,
które spływały po jej policzkach.
- ,,Dzień dobry” – powiedziałem z uśmiechem i zdjąłem  czarny kapelusz, który miałem w zwyczaju nosić, gdy dopisywał mi humor.
Nic nie odpowiedziała.
- Przepraszam! – panienko – zawołałem, serdecznym głosem, który wszedł w głąb jej ciała.
Przystanęła na chwilę i nie śmiało odwróciła się w moją stronę.
Stałem przed nią, moja twarz była uśmiechnięta i promieniowała radością oraz ciepłem.
- Przepraszam, że ośmielam się zabierać Pani czas.
- Pan? – odezwała się skrępowanym i niewinnym głosem.
-Jestem sąsiadem Pani z na przeciwka…
- Wiem, widziałam Pana…
- Bardzo mi miło – Artur – przedstawiłem się, zdejmując lewą ręką kapelusz z głowy.
- Pan ma takie duże ładne mieszkanie… - jej oczy były wypełnione niespełnionymi marzeniami,
które gdzieś głęboko w sercu chowała.  
- Nie obraziła by się Pani, gdybym zaprosił Ją na wspólną kolację, dzisiaj wieczorem, u mnie?...
- Pan...
- Artur mam na imię – moja twarz cały czas się uśmiechała, a lewa ręka trzymała kapelusz.
Ten jeden wieczór, bardzo Panią proszę…
- Będzie mi miło… - odparła wzruszona i z jej wielkich oczu poleciały łzy szczęścia.
- Proszę nie płakać – podałem jej chustkę na otarcie łez.
- Jak Pani na imię?
- Ania
- Anna – bardzo ładnie – powtórzyłem skinając głową.
- Zatem zapraszam Panią dzisiaj do siebie, powiedzmy o 18?
- Pan jest taki miły…
- Nie ma za co, pomyślałem, że raźniej będzie zjeść wspólnie kolację – uśmiechnąłem się.
- Dziękuję Panu bardzo – wypowiedziała te słowa pełne szczęścia.
- To czekam na Panią u siebie o 18, do zobaczenia. Uniosłem kapelusz i udałem się w swoją stronę.

Zimowa aura, coraz bardziej dawała o sobie znać. Nawet myszy siedziały głęboko schowane
w swoich przytulnych i ciepłych norkach.
Delikatne i rytmiczne uderzanie kropel deszczu o stary parapet, wkomponowywało się w jazzowe rytmy piosenek Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga, które dokładnie zaglądały do każdego z pokoi.
W przed pokoju, czuć było zapach piernika, który udekorowany zielonymi liśćmi stał na samym środku nie wielkiego, kwadratowego stolika. Obok niego stała karafka, w całości wypełniona jasną cieczą, podobną trochę do białego wina.
Niespodziewanie po mieszkaniu rozległ się dźwięk nietoperza.
Nie było to nic nadzwyczajnego, a jedynie zwykły dzwonek do drzwi.
- Dobry wieczór Pani – powiedziałem z uśmiechem na twarzy, lewą ręką trzymając za klamkę, powstrzymując je przed ich ulubioną czynnością, jaką było zatrzaskiwanie się.
Nie wysoka dziewczyna i bardzo szczupła, pojawiła się przed moimi oczami.
Jej czarne włosy przysłaniał słomkowy, ciemny kapelusz ze sztucznymi owocami, ciało zakrywała długa sukienka koloru ciemno zielonego, a jej delikatne i spękane stopy, wsunięte były w potargane sandały.

- Przyszłam za w-cz-e-ś-n-i-e – wydukała nieśmiało.
- W samą porę, czekałem na Panią…, zapraszam usiądziemy w tym zielonym pokoju, już wszystko przygotowałem, zapraszam – zachęcałem przestraszoną dziewczynę, żeby weszła do środka,
kładąc rękę na jej ramieniu i wprowadzając ją do środka.
  - Coś ciepłego mogę Pani zaproponować, albo może nalewki domowej roboty? – zaproponowałem Ani, której ręce trzęsły się z zimna.
- Pan miły jest,…, bardzo,… herbatę poproszę – odpowiedziała posyłając mi uśmiech przez swoje wielkie niebieskie oczy, które zahipnotyzowały by nie jednego chłopaka.
- Nie, proszę mi wierzyć, to nic wielkiego – uśmiechnąłem się do dziewczyny,
bo widziałem że to czego najbardziej teraz pragnie to jedynie miłość i uśmiech.
Tego pierwszego jej nie mogłem dać, to chociaż chciałem sprawić, żeby poczuła się jak u siebie
w domu rodzinnym.
Wyszedłem na chwile do kuchni, żeby postawić dzbanek na wodę – elektryczny, kupiłem w tamtym tygodniu, po tym jak wcześniejszy czajnik spaliłem na gazie gotując w nim wodę na wieczorną herbatę.
I chociaż wydawało mi się, że spalenie czajnika z wodą nie jest łatwe, przekonałem się na własnej skórze – było to o wiele łatwiejsze niż bym pomyślał.
Teraz tutaj w tym miejscu, jeden z moich najlepszych przyjaciół zaszydziłby sobie ze mnie – 
- czy ja w ogóle potrafię myśleć…, hehe, tak, zdarza mi się to od czasu do czasu, hihihi.
Woda się szybko ugotowała, także po nie całych pięciu minutach wróciłem do pokoju z prostokątną tacą. Jej kolorystyka wpisywała się idealnie w kolory pokoju i mebli.
Kiedy wchodziłem do pokoju, ujrzałem kątem oka jak dziewczyna wybiega przez drzwi wejściowe.
Na stoliku leżała prostokątna koperta. Podszedłem i delikatnie ją otworzyłem.
............
W środku znajdowały się dwa bilety lotnicze na lot do Porto.
Za oknem wiatr coraz bardziej grał na gałęziach drzew, a ulice były spłakane w ciemnym blasku ulicznych latarń.

Od tego dnia nigdy więcej już nie zobaczyłem tej dziewczyny. Mieszkanie przez długi czas stało puste.

Kilka miesięcy później pojawiły się plotki, że powiesiła się na pobliskiej jabłoni, jednak dowodów potwierdzających, że była to ona nikt nigdy nie potwierdził.


                                                                                                   25.03.2018 
                                                                                                        A.W.

niedziela, 4 marca 2018

Ścigać się z czasem - szkoła

Ernest Kwiatkowski był osobą, która nigdy nie mogła zdążyć z czasem, dlatego przez 2 lata chodził do tej samej klasy. Tego dnia, z resztą jak zawsze, Ernest spóźnił się do szkoły na zajęcia cztery godziny i dotarł na sam WF, który był prowadzony przez dwie panie - Marysię i Krysię.

Szatnia była pełna. Ernest wziął swoje żółte spodenki i czerwoną koszulkę, która niezbyt ładnie pachniała, bo dzień wcześniej zapomniał, że miał ją wyprać.
- Ernest... gotowy?- do szatni weszła Pani Marysia. Była ona prężną nauczycielką, której z twarzy nigdy nie znikał uśmiech.
Ernest kiwną głową potakująco.
- To baaaaardzo dobrze - powiedziała głaszcząc chłopaka po głowie i wyszła.
- Kochani wychodzimy!!! - stanęła na środku korytarza i krzyknęła tak głośno, na ile pozwalały jej płuca.
Na zewnątrz było ciepło, dodatkowo, ładnie świecące słońce, zachęcało do wyjścia, dlatego nauczycielki postanowiły wyjść na boisko piłkarskie, które znajdowało się w pobliskim parku.
Szli teraz wszyscy razem.
Kiedy dotarli na miejsce, wszystko było już przygotowane do gry w piłkę nożną.
- Dobierzcie w drużyny - powiedziała Krysia, druga nauczycielka, której twarz zawsze mówiła:
,, zabierzcie mnie stąd, bo za raz umrę".
Dzieci szybko dobrały się między sobą, a jedynie Ernesta nikt nie chciał wybrać.
Nauczycielki wspólnie zdecydowały, że pójdzie on do drużyny, gdzie jest mniej dzieci,
ponieważ jest starszy.
Nie cierpiał on piłki nożnej, w którą większość nauczycieli kazała mu grać i za każdym raz dziwiła się jak to jest możliwe?!?!?!?! - przecież on jest chłopakiem - musi lubić w to grać!
Ernest stał teraz na kawałku boiska.
Wyglądał jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata.
Niespodziewanie, nad boisko nadeszły ciemne chmury, z których najpierw wylała się ściana wody,
a niedługo później, złe pioruny, zaczęły trzaskać na wszystkie strony świata.
Nauczycielki z uczniami w pospiechu wróciły do szkoły.
Po zajęciach, w jednej z sal, do której Ernest trafił przypadkiem, odbywało się ,,święto dziecka".
Chłopak wszedł do sali i usiadł obok niewysokiego chłopca.
Każde z dzieci trzymało w ręce przed sobą jakiś prezent.  Akurat, w pierwszej ławce, siedziała jego koleżanka z przedszkola.  W tej samej chwili, do sali wszedł nauczyciel i zapytał:
- Czy każdy z Was ma prezent? - Bo pamiętajcie, moi drodzy..., że jak ktoś nie dostanie prezentu to będzie mu smutno... - mówił z uśmiechem na twarzy.
- Tak!!!! - wykrzyknęły dzieci jednocześnie.
Nie! - pomyślał Ernest i wybiegł z sali.
- A ty gdzie? - zapytał nauczyciel.
- Muszę do toalety - skłamał Ernest.
- Rozumiem - nauczyciel puścił do niego oczko i wyszedł na chwilę z nim za drzwi sali.
- Na samym dole, masz trzy różne sklepiki, może coś znajdziesz? - hym? - zapytał się go nauczyciel.
Ernest pobiegł w dół, ciemnym, betonowym korytarzem.
Rzeczywiście, na dole w trzech różnych kątach znajdowały się sklepy.
Wszedł do tego, który przypominał księgarnię, Pamiętał, że Dominika, jego koleżanka z przedszkola lubi wiersze.
Na trzeciej półce od góry, stał jej ulubiony tomik wierszy. Był pewny, ze go nie posiadała, ponieważ dwa dni temu, kiedy był u niej, mówiła jak bardzo chciała by go dostać.
Bez zastanowienia się, Ernest kupił go w pośpiechu. Kiedy wracał do sali, odbił się od wysokiego mężczyzny, któremu się spieszyło.
Ernest podszedł powoli do wejścia, obok których niespodziewanie się znalazł. Drzwi otworzyły się samoczynnie i gwałtownie. Na zewnątrz był tak mocny wiatr, że wiadro wody, które nieustannie moczyło ulice, wlało się na tomik wierszy i pomoczyło wszystkie strony.

Ernest stał teraz przed wyjściem spoglądając raz na padający deszcz, raz na zmoczony tomik.
Jego twarz stawała się coraz bardziej smutna i smutna, a ręce bezwładnie opadały upuszczając tomik na mokry asfalt.

                                                                                                                    4.03.2018

                                                                                                            Written by: A. W.